Polak w NASCAR
http://sport.onet.pl/motorowe/najszybsz" onclick="window.open(this.href);return false; ... omosc.html
- Robert Kubica to przy mnie pikuś – mówi Władysław Surma, jedyny Polak w historii wyścigów NASCAR. By zasłużyć na przydomek "Najszybszy Polak świata" uciekł w 1973 roku z PRL. Motorynką. Śladami... Mikołaja Kopernika.
Władysław Surma i jego samochód
fot. archiwum Władysława Surmy
Zacznijmy od relacji prasowej. Oto "Echo Krakowa" z 30 maja 1973 roku:
"Młody pracownik Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego w Krakowie postanowił w oryginalny sposób uczcić 500. rocznicę urodzin Mikołaja Kopernika. Pragnie mianowicie odbyć motorowerem podróż szlakiem miast Kopernikowskich nie tylko leżących w Polsce.
Miłośnik Kopernika jest także plastykiem amatorem i zamierza wykonać szereg szkiców obiektów związanych z postacią Mikołaja Kopernika. Zaopatrzył się także w materiały propagujące polski szlak kopernikowski.
W długą trasę obejmującą m. in. Toruń, Padwę, Ferrarę i Bolonię wyruszy dzisiaj o godz. 17 spod pomnika Mikołaja Kopernika na Plantach. Jego podróż po Europie będzie przy okazji sprawdzianem wytrzymałości nowego typu motoroweru krajowej produkcji - "Pegaz". Podróżnik nie ujawnił nam swego nazwiska, zamierza bowiem posługiwać się pseudonimem artystycznym."
Młody pracownik MPK nie zdradził nie tylko swojego nazwiska, ale także prawdziwych intencji. Tylko rodzice i czterej bracia wiedzieli, że Władek nie ma zamiaru wrócić. - W Polsce czułem się zabetonowany, kombinowałem jak uciec, by poczuć prawdziwy smak wolności. Olśniło mnie, gdy pewnego dnia stanąłem przed cukiernią "Markiza" i zobaczyłem wielki plakat "Mikołaj Kopernik 1473-1973" - wspomina Surma. 500-lecie urodzin słynnego astronoma wykorzystał jako pretekst do wyjazdu z kraju.
Rozmawiamy w jednym z krakowskich centrów handlowych. Taka Polska to dla Surmy nowość. Wyjechał z szarego, smutnego kraju, a gdy w 1988 po raz pierwszy wrócił, poczuł się rozczarowany jeszcze bardziej. Dziś już jest inaczej. Do Krakowa wpadł na kilka dni, by promować swoją książkę "Prorok", ale wkrótce ma zamiar wrócić na stałe.
Zanim wyruszył, poddał motorower małej modernizacji. Dzięki zmianie tylnej zębatki z górki ten potwór o mocy 1,6 KM mógł pędzić nawet 80 km/h, za to pod górkę... nie jechał w ogóle. - Trzeba było widzieć mnie w drodze z Austrii do Włoch. Tam, w górach, pchając motorynkę, byłem prawdziwą sensacją. Ludzie zwalniali, machali, wychylali się przez okna i bili brawo. To była zwariowana podróż od samego początku. Zaraz za Krakowem nieomal nie wpadłem w wojskową ciężarówkę. Cudem się wyrobiłem, ale zahaczyłem o pakę i rozerwałem ucho!
Pierwszy powiew wolności był szokiem, 24-letni chłopak przez dwa dni błąkał się bez celu po ulicach Wiednia wlepiając oczy w sklepowe witryny. Trochę popracował, trafił nawet na dawny tor Formuły 1, gdzie czyścił bolidy, wreszcie przedostał się do Włoch, by mimo wszystko podążać śladem Kopernika. Misja skończyła się w Padwie, gdy motorower padł łupem złodziei. Przez kilka tygodni błąkał się po Rzymie, wreszcie bez grosza przy duszy wrócił do Wiednia. Tam zakręcił się wokół odpowiednich ludzi, którzy zajmowali się przerzucaniem uciekinierów z bloku wschodniego do USA.
W tym czasie mieszkanie rodziny Surmów w Nowej Hucie stało się obiektem nalotów agentów bezpieki. - Jeszcze w Wiedniu szwendałem się po polskich knajpach i pyskowałem na komunistów. Niestety szpicli tam nie brakowało... Moje listy do domu były przechwytywane, a rodziców odwiedzali smutni panowie. Nie odpowiadali na żadne pytania, za to wywracali dom do góry nogami. Wiadomo było, że chodzi o mnie... Rodzice byli przerażeni i wściekli. W końcu ojciec poszedł na komendę. Powiedział, że od teraz czeka z wrzątkiem stojącym na gazie i siekierą w łazience. Jeśli raz jeszcze ktoś przyjdzie, żona będzie lać wrzątkiem, a on odrąbie głowy. Zrozumieli, że nie żartuje i naloty ustały – mówi Surma.
On wtedy był już z zupełnie innym świecie. Gdy wylądował w Nowym Jorku z Władysława zmienił się w Waltera.
Marzenia o wyścigach musiał chwilowo schować do pustej kieszeni i rozpocząć walkę o przetrwanie. Za 2 dolary i 85 centów na godzinę stał przy szlifierce w firmie Lincoln Mold and Die Company. Po czterech latach uzbierał na ciężarówkę, którą woził towary ze wschodniego na zachodnie wybrzeże Stanów. Po dwóch latach kupił lodziarnie, wreszcie zabrał żonę i wyemigrował do Kanady, by przejąć i odnowić podupadający motel, znajdujący się tuż obok wodospadu Niagara. Taki z wannami w kształcie serca. Ot typowa amerykańska kariera – od szlifierza niemalże do milionera.
Milionerem był z pewnością wobec ówczesnego kursu złotówki. Tak właśnie był przedstawiany w polskiej prasie, gdy w 1990 pojawił się w Krakowie, by rozdawać pieniądze zwolennikom Lecha Wałęsy.
"Dziennik Polski" z grudnia 1990 roku:
"Pewnej starszej krakowiance dał 400 tys. złotych, drugiej 600 tys. zł, uczniowi z Kęt pół miliona, a uczennicy z Andrychowa okrągły milion! (..) Łącznie było tego parę melonów".
W politykę zaangażował się już wcześniej. Impulsem był rok 1981 i stan wojenny. - Wpadłem na pewien pomysł. Jeden ze znajomych pracował w fabryce. Przygotował dwie ciężkie metalowe kule i łańcuchy, które przyczepiliśmy do moich nóg w kostkach. 14 grudnia 1981 z tymi kulami przy nogach szedłem ulicami Nowego Jorku na czele 10-tysięcznego tłumu polskich emigrantów. Ruszyliśmy spod budynku ONZ, kolega przebrany za Rosjanina okładał mnie batem, aż doszliśmy do polskiego konsulatu. Tam wdrapałem się na furgonetkę i spaliłem radziecką flagę – opowiada Surma.
Wtedy jego zdjęcie pojawiło się w "New York Times" - stoi dumnie dzierżąc w dłoniach transparent "Russia – keep hands off Poland".
Wiedział jak śmierdzi komunizm. Pamięta mały domek kryty strzechą gdzieś w lasach pod Limanową. Pamięta lampę naftową i kromki chleba z cukrem. Pamięta zabawę "rakietami" nasączonymi denaturatami i jak przez mgłę widok płonącej strzechy. - Rakietka wystrzelona przeze mnie spadła na dach, pożar strawił całą chałupę. Zostaliśmy bez niczego, dosłownie w krótkich spodenkach. Ojciec zabrał nas do Nowej Huty i przez kilka tygodni całą rodziną gnieździliśmy się w jednym pokoju w hotelu robotniczym. Potem dostaliśmy mieszkanie.
Już wtedy marzył o wyścigach. Siedząc w fotelu wyobrażał sobie, że jest Jackiem Stewartem.
Rok po przybyciu do Stanów był już amatorskim kierowcą rajdowym, ale poważniejsza zabawa zaczęła się w latach osiemdziesiątych. Od Kurta Matthewsona kupił porsche 944 i startował, ponoć z powodzeniem, w Rothmans Porsche Challenge. - Szybko zobaczyli, jaki ze mnie wariat. Gdy na jednym zakręcie wyleciałem z trasy i przeleciałem kilka metrów nad ziemią nazwali mnie ":Latający Polak" – szczerzy zęby w uśmiechu. I to musiało być właśnie jakoś wtedy, gdy postanowił... odmłodzić się o 10 lat.
Jako sportowiec w amerykańskich i kanadyjskich mediach zaistniał na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. W 1991 przedstawia się jako 32-latek, który uciekł z Polski w 1973 będąc jeszcze dzieckiem. I liczy, że nikt nie zapyta jak to się stało, że 14-letni chłopiec dostał zgodę od rodziców i władz na samodzielny wyjazd motorynką do Włoch. Surma zaczyna kombinować – wie, że teraz lepiej nie wspominać o ukończonym w Polsce technikum samochodowym i dziewięciomiesięcznej odsiadce za udział w bójce. Trudno byłoby uwierzyć o taki dorobek w przypadku 14-latka.
Zapytany o przyczyny takiego stanu rzeczy, bagatelizuje sprawę: - Jeden z dziennikarzy odjął mi kiedyś przez pomyłkę 10 lat i tak już zostało. Zresztą i tak większość ludzi daje mi mniej lat, niż mam naprawdę.
Aby dostać się do NASCAR, trzeba spełnić dwa warunki. Mieć zaplecze finansowe i zaistnieć w ARCA, która stanowi niejako wyścigową drugą ligę. Tego pierwszego Surma nie miał, na sukcesy w ARCA nie chciało mu się czekać. Więc wybrał drogę na skróty i zagrał va banque. - W grudniu 1988 roku w Australii zorganizowano bożonarodzeniowy wyścig NASCAR. Aby w nim wystartować wystarczyło posiadać międzynarodową licencję wyścigową, a taką miałem. Zaryzykowałem. Za 19 tysięcy dolarów wynająłem auto na miejscu i poleciałem do Australii – mówi Surma.
Wyścig był piekłem, przy temperaturze powietrza 38 stopni Celsjusza, kierowcy gotowali się w swoich kabinach. Zwycięzca, Morgan Shepher po przejechaniu 280 okrążeń dotarł na metę całkowicie wyczerpany i odwodniony. Niemal z marszu trafił w ręce lekarzy.
Dla Polaka wszystko było nowe. To był jego debiut w tego rodzaju wyścigach. Zabrał ze sobą kombinezon, który dobrze sprawdzał się w Kanadzie, ale nie w takich upałach. Po przybyciu do Australii, pojawiły się kłopoty z samochodem. Zanim udało się znaleźć zastępcze auto, stracił kilka sesji treningowych. Do wyścigu przystąpił niemal z marszu. - Ostatecznie zająłem 23. miejsce na 32 kierowców. Zarobiłem 23 tysięcy dolarów, czyli tyle ile wydałem... Opłaciło się, bo w świecie NASCAR wreszcie zostałem zauważony. Mój wynik, jak na całkowitego żółtodzioba, zrobił wrażenie. No cóż, mi zawsze wszystko przychodziło ot tak – śmieje się.
I tak Surma zaczął pędzić z prędkością ponad 300 km/h po owalnych torach. W ARCA ścigał się nieregularnie przez trzy sezony, w debiucie zajął 16. miejsce, kilkakrotnie stanął na linii startu NASCAR. Teraz mógłby z czystym sumieniem zaśpiewać wraz z Krzysztofem Krawczykiem "Skasowałem kilka bryk". Najpierw rozbił porsche, a podczas wyścigu ARCA na torze Pocono w Pensylwanii podczas kwalifikacji walnął o ścianę Oldsmobilem kupionym za 30 tysięcy dolarów.
- Nie wiedziałem, że auto jadące przede mną zostawiło na torze plamę oleju. Wpadłem w nią wchodząc w zakręt po zwolnieniu do 280 km/h. Auto natychmiast straciło przyczepność i zaczęło kręcić się jak bąk. Widziałem, że zbliżam się do bariery, ale nie mogłem nic zrobić. Sekundy później auto zamienione w kupę żelastwa zsuwa się bezwładnie po pochylonym torze, a ja wiedzę nadjeżdżającą karetkę. Chcą pomóc mi wyjść, ale radzę sobie o własnych siłach. "Masz szczęście, że żyjesz" - słyszę od ludzi, którzy podbiegają jako pierwsi – relacjonuje.
Rozbił się raz jeszcze – w 1991 na torze Talladega w Alabamie. Przywrócenie samochodu do stanu używalności kosztowało go 20 tysięcy dolarów. Na wszystko wykładał z własnej kieszeni. - Potrzebuję sponsora. Obecnie sam płacę za samochody, naprawy, opony, wynajęcie serwisantów. Siedząc w samochodzie wyścigowym nie boję się wypadku. Boję się późniejszych konsekwencji finansowych – mówił w 1991 w rozmowie z dziennikarzem Associated Press.
W miejscowych gazetach pisano wtedy o nim "Najszybszy Polak świata". I pewnie było w tym sporo racji. Kilkuletni Robert Kubica uczył się wtedy jazdy gokartem, a Surma na prostej mógł rozpędzić swojego 670-konnego potwora do prędkości 330 km/h.
W świecie NASCAR zaistniał, jednak wielkiej kariery nie zrobił i więcej wydał niż zarobił. Dziś pozostały mu tylko piękne wspomnienia, kilka zdjęć oraz teczka wypchana wycinkami z gazet. Gdy ją przegląda, co rusz coś z niej wypada, rozbieganymi dłońmi chce pokazać wszystko na raz. W 1992 roku założył partię monarchistyczną "Królestwo Polski" i został jej królem. W latach siedemdziesiątych za pomocą piórka narysował ogromny obraz "Narodziny Ameryki", na którym jak twierdzi, widać płonące wieżowce WTC. Chce grać w filmach, jeszcze się pościgać, namalować obraz z Lechem Wałęsą, walczyć z narkomanią i globalnym ociepleniem, napisać autobiografię, wystartować w najbliższych wyborach prezydenckich. No, chyba że uda się przywrócić monarchię, wtedy wolałby zostać królem Polski.
- Z takim wariatem jeszcze pan nie rozmawiał, co? - kończy nasze spotkanie podnosząc zwalistą sylwetkę. Podświadomie przyznaję mu rację, ale zaraz myślę sobie, że każdy z nas chciałby mieć tyle do opowiedzenia, nawet ryzykując zakwalifikowanie do grupy wariatów. Warto pamiętać o czymś jeszcze. Jeśli przed ucieczką z Polski powiedziałby w szaro-burej, smutnej Nowej Hucie, że kiedyś będzie kierowcą wyścigowym w Ameryce, pewnie też nikt by mu nie uwierzył...
Matthew Flash